Przedstawiamy szóstą z cyklu recenzję autorstwa naszego wolontariusza Krzysztofa.
Rola artysty jest wielka, ale nie tak, jak się wydaje. To całe wieszczenie, nauczanie, przestrzeganie i morały są tylko przy okazji. Bo sztuka ma nas bawić, dawać nam przyjemność. Poczucie głębokiego smutku, żal nad tragicznym losem postaci, poznanie praw życia lub wiary, czy wręcz przeciwnie – śmiech i zabawa, to wszystko to są owoce dzieła. I nieważne, jak mocno pisarze będę się upierać, że im chodzi o catharsis, służą Bogu, że są wieszczami narodu, będą się chwalić tym, jak dokładnie ukazują rzeczywistość lub przy użyciu jakich substancji ją zniekształcają. Nie czytalibyśmy ich książek, gdyby nie były one w ten czy inny sposób „fajne”. Wyjątkiem od tej reguły są dzieła propagandowe, również na stałe zapisane w literaturze. Wolna prasa też musi zarobić na utrzymanie pracując na usługach idei. I tym sposobem dochodzimy do książki „Moje ukochane T-shirty” Harukiego Murakamiego – nie jest to dzieło propagandowe.
Zbiór felietonów japońskiego autora jest jednym z bardziej użytkowych tekstów, jakie w życiu czytałem, i plasuje się na podium zaraz za instrukcjami i przepisami kucharskimi. Czytanie tej książki od deski do deski nie ma najmniejszego sensu. „Moje ukochane T-shirty” otwiera się na przypadkowym rozdziale, czyta się go, ogląda T-shirty i wsiada do pociągu lub odcedza makaron. Możesz albo nudzić się przez te trzy minuty, albo przeczytać jeden rozdział. Jak sam autor przyznaje ta książka nie ma żadnego praktycznego wykorzystania i nie przyniesie nic obecnemu pokoleniu, a już zwłaszcza przyszłym pokoleniom. Czy to wada? Absolutnie nie. Pisząc „Moje ulubione T-shirty” Haruki Muraki spełnił się w roli artysty. Napisał fajną książkę o koszulkach. To wszystko.
Zachwytometr recenzenta: Jakie ma to znaczenie/100%
PS. Z wakacjami łączy ją to, że T-shirty nosi się o każdej porze roku i każdego dnia, z wyłączeniem świąt kościelnych i obiadów u babci.